środa, 21 stycznia 2015

Odnajdując stare śmieci...

     Tak to już bywa, jak po latach robi się porządki na wszelakiej maści nośnikach. Uraczę Was więc krótkim wstępem do jakże niedokończonej (norma) opowieści o Ponurym, moim argoniańskim gladiatorze odpowiedzialnym za wyrżnięcie połowy cesarstwa xD No, może tej większej części :3 Dajcie znać, czy cokolwiek z tego warte jest choć chwili z Waszego cennego czasu ;P




"THE ELDER SCROLLS IV: OBLIVION
            - czyli o tym, jak Ponury oszalał. Prawa autorskie zastrzeżone, powiastka całkowicie stworzona przez Kattowitz na podstawie gry o powyższym tytule.


Nawet teraz, leżąc pośród połyskujących krwawo traw, odczuwam skutki tego nagłego napadu furii. Patrzysz na mnie, ale ja Ciebie nie widzę. Widzę tylko Twoje rozgwieżdżone oczy przesłaniane wielobarwnymi miesiącami. Ty widzisz więcej. Więcej niż to poranione i okaleczone ciało, ostatkiem sił zaciskające umierającą dłoń na rękojeści wyszczerbionego ostrza. Ostrza, które na wieki nosić będzie to przeklęte miano.

            Ponury.

            Tak mnie nazywano. Byłem Ponury. Jestem Ponury. Ponury, jak poranek wschodzący na Czarnych Mokradłach. Ponury, jak miejsce w którym się zrodziłem i miejsca, do których potem trafiałem. Ponury, jak humor prześladującego mnie losu. Po prostu - Ponury.

            Nie pamiętam swego dzieciństwa, nie pamiętam z kim i jak dorastałem. Czy mnie porwano? Czy zaginąłem? Nie, nie jest to ważne, bowiem przeżyłem - choć nie było to przeżycie takie, o jakich śniłby ktokolwiek. Może za wyjątkiem Szalonego Boga, Sheogorath'a. Chociaż i on miał w moim życiu swoje trzy smoki. Najgorsze monety składające sie na sumę mego argoniańskiego żywota. Będąc złośliwym, jak moje szczęście, mógłbym stwierdzić, że dzięki niemu jestem teraz tym, kim jestem... ale nie to jest ważne...

            Więc co? Co takiego jest ważnego? Co tak ważnego wydarzyło się w mym i tak zbyt długim życiu? Wylądowałem w zatęchłym więzieniu. Wilgoć była mi absolutnie bliska, zimny kamień nieco odmrażał czasem tyłek a z nosa siąpiło niemiłosiernie, jednak było to niesamowitym luksusem w porównaniu do towarzystwa... nienawidzę Dunmerów. Wypierdki z Morrowind, których łbami chętnie kopałem na prawo i lewo - gdy zaszła taka odgórna potrzeba, rzecz jasna. A gdy w końcu zdążyłem przywyknąć do trudów więziennego życia przyszło mi przestać liczyć łuski. A naliczyłem ich ponad trzy tysiące na samej jednej nodze! Aż morda się cieszy na samo wspomnienie! A potem mnie wykopali. "Idź sobie w cholerę, odsiedziałeś swoje. Wynocha. Spadaj zgnilcu" i takie tam pożegnania... I tak wróciłem po Dunmera. Dużo później, ale nic w życiu nie smakowało tak dobrze, jak jego krew.

            I cóż miałem począć, skoro nawet nie pokwapiono się aby zdjąć mi okowy? Och, oczywiście, czekało mnie życie kolejnego żebraka w Cesarskim Mieście. Mógłbym być ulicznym wojownikiem, ale czymże jest walka z bezbronnymi miękkoskórymi o każdy grosz w obliczu tego, co mnie czekało? Którejś nocy zatargano mnie na wielką arenę, wepchnięto w łapę miecz, odziano i wciśnięto w pysk kawał mięsa, który połknąłem prawie z ręką opiekuna. Byłem najszczęśliwszą istotą, jaką mogłeś zobaczyć tego dnia na Tamriel. Aż nie dowiedziałem się, co robią na arenie... Wzięto mnie z ulicy, gdyż akurat potrzebne było dodatkowe mięso do walki dla uciechy ludu.

            Wrzaski ludzi, krzyki zagorzałych fanów, szarżujący i dziko machający toporem khajiit... to wszystko, jak teraz pomyślę, obudziło we mnie jakiś pierwotny, uśpiony pobytem w więzieniu instynkt. Z obawy o własne łuski zacząłem parować ataki, z czasem nawet oddając celne riposty.

            Kolejne walki stawały się coraz łatwiejsze, mimo iż liczba wrogów niejednokrotnie mnie przerastała. Nie widziałem sensu w mordowaniu ku uciesze ludu Cyrodill - jednak karmili mnie za to i wypłacali odpowiednią sumę smoków, więc dlaczego miałbym nie podejmować się takiej pracy? Wiele razy redguard powtarzał: "Nie bądź tak ponury! Rozbijasz łby, dostajesz za to pieniądze i czego więcej od życia chesz!".

            Z czasem okazało się, że jestem najcenniejszym gladiatorem w swojej drużynie. Ba! Na całej arenie! Zacząłem podchwytywać poszczególne zaklęcia, które także nie były dla mnie problemem. Zdecydowanie jednak moim talentem było dwuręczne ostrze, jedyna moja miłość i jedyny prawdziwy przyjaciel. Nigdy mnie nie zawiódł, czego nie mogę powiedzieć o napotykanych ludziach...

            Nie ruszałem się poza ściany areny choćby na sekundę. Spędziłem długie lata - a tak mi się przynajmniej zdawało - na wyrabianiu mięśni, zarabianiu i szlifowaniu swych umiejętności szermierczych i magicznych. Aż nastał ten dzień. Dzień, w którym Szary Książę, dotychczasowy Wielki Czempion Areny zginął od ostatecznego ciosu mojego miecza. Widziałem swój brutalny uśmiech, jak gdybym stał obok i obserwował, jak łeb szaroskórego orka sunie ku niebu oddzielony od ciała jednym perfekcyjnym cięciem. Jak w sekundzie trybuny zawrzały, wibracje powodowane okrzykami i tupotem setek stóp mieszały się z drżeniem podniecenia w łuskach.

            To była moja chwila. Tylko moja, rozumiesz? Wtedy poczułem, że los się do mnie uśmiecha, że wybrano mnie na bohatera tego świata! Że stworzono mnie do wielkich rzeczy, jakich zacząłem dokonywać. Ale to był tylko słodki początek gorzkiego końca... Odebrałem szatę Wielkiego Czempiona, własnoręcznie wykonałem obejmy, aby mój miecz spoczywać mógł bezpiecznie na mych plecach. I ruszyłem w ten okrutny świat. Tylko ja i ostrze, które nigdy mnie nie zawiodło. Nawet teraz, kiedy miecz nie jest tym samym, co na początku - nie wyślizguje się z okrwawionej dłoni, która go dzierży. Spoczywa w niej i czeka, aż opuszczę ten świat i odejdę. Czuwa nade mną do końca.

            Z czasem, podczas swoich wędrówek natrafiłem na członków Gildii Wojowników. Skąd bowiem miałem wiedzieć, że ci opancerzeni wojownicy ścierający się z ogrami należą do tak szczytnego bractwa? Natychmiast mnie rozpoznali, zachwalali me umiejętności czy nawet prosili o prywatne szkolenia. Jakże mogłem odmówić? Szczególnie, że tak miło łechtali moje ego...

            Leżąc tak teraz na trawie wspominam chwile, gdy jeszcze byłem pośród nich kompletnym uczniakiem. Traktowali mnie z estymą należną Wielkiemu Czempionowi, aczkolwiek w hierarchii gildii byłem prawie nikim. Kolejne porcje bólu i cierpienia, płynące wraz z czasem i własną krwią, wynosiły mnie na szczyt. Aż przejąłem całą gildię. Na własność."

 Hmm, nie mam żadnego bezpośredniego screena Ponuraka o.O

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz