wtorek, 19 września 2017

Życie nabiera tempa

Czas od przeprowadzki "na swoje": 3 miesiące
Czas od "zmiany nazwiska": 2 miesiące
Czas od nowego życia: chyba ponad tydzień

        O rany, ostatnia nota na tym blogu sięga pamięcią do 19 czerwca, kiedy to pożegnaliśmy się z jednym życiem, a teraz witamy jedno, ale nowe. W sumie to powitamy je za jakieś 9 miesięcy (o ile wszystko będzie w porządku), ale o tym ciut później.

        Od rana miałam tak radosny nastrój, że wręcz jak księżniczkę Disney'a przystrajały mnie w piękne szaty ćwierkające ptaki i zwierzęta leśne, kwiaty rozkwitały pod mym dotykiem, a woda dźwięczała niczym najdelikatniejsze dzwoneczki. Jest 19:30 i jedyne co mogę teraz napisać, to dwa słowa. A raczej drugie to słowo, bo pierwsze to spójnik. Mianowicie: I ch*j! Jak łatwo jest rozstroić sobie humor. A jakże łatwiej tego dokonać innym.
        Dzień wolny od pracy (i tak muszę odrobić w sobotę, ale za to miałam 4 dni wolne od męczącej Cesarzowej Matki vel Dyrektorki) miałam spędzić na porządkowaniu mieszkania, a tu proszę, granie na kompie przez kilka godzin, potem czytanie książek i jedyne co mi wyszło, to prasowanie, pranie i zmywanie (ostatnie dwie rzeczy zrobiły za mnie maszyny, cóż...). Nic to, dobry humor nie mijał, w końcu mieliśmy jechać przekazać radosną nowinę staruszkom i zjeść okolicznościową pizzę, ponieważ w sobotę nie było jak - wesele trzeba było odbębnić (swoją drogą, było pięknie wyreżyserowane, aktorzy główni prawie doskonali w swej roli, a goście to chyba nie wiedzący co robić i jak się uśmiechać statyści. Nienawidzę imprez rodzinnych na 150 ludzi...). Reakcja Mamy nr 2 (nienawidzę słowa teściowa) była taka, taka... hmm, w sumie normalna. Jakbym powiedziała: kupiliśmy sobie ślicznego, małego szczeniaczka. Stwierdziłam wtedy, że chyba za bardzo dopatruję się jakichś oznak szczególnej szczęśliwości z drugiego wnuczka. Tak, drugiego, bo pierwszy przypadł dwudziestoletniemu szwagrowi i jego rok młodszej narzeczonej. Hmmm, ciekawe jak na wieść o ich dziecku zareagowali Rodzice nr 2? Moje czarne burzowe myśli grzmią, że na pewno dużo bardziej entuzjastycznie. Trudno, nawykłam do bycia albo zawsze tą gorszą, albo po prostu średnią. I tu jeszcze nasuwa się od razu moja stara, przez którą pizza źle się przyjęła na żołądku. Doskonale pamiętam, że na wieść o tym, iż moja znienawidzona bratowa (wtedy miała 30lat) zaszła w ciążę, stara wręcz nie hamowała się z radości. Co z tego że zrobiła to tylko po to, żeby nie mogli jej zwolnić? Co z tego że zafałszowała dokumenty, żeby wynikało z nich, że zaszła na tydzień przed wręczeniem wypowiedzenia? I na koniec: co z tego, że nigdy nie użyła słowa "dziecko", tylko: gówniarz, gnój, bachor, darmozjad, upierdliwiec itp., a to tylko najłagodniejsze określenia... Wracając do tematu, kiedy w końcu domyśliła się o co chodzi, nie usłyszałam żadnych gratulacji, żadnych oznak radości, szczęścia, zadowolenia, nawet głupiego "najwyższa pora". Nie. Usłyszałam za to wszystko to, w czym zamyka się moja relacja ze starą: "a co potem z pracą?" No tak - po ch*j ci dziecko, robić do usranej śmierci cza! Do roboty zapinkalać, na chlyb robić! No przecież, mój starszy brat już ma dziecko, po co im kolejny wnuk..? Nie wiem, z czego ja się tak cieszyłam tydzień temu. Wychodzi na to, że tylko ja i Nethey się cieszymy, no i kilka osób w żaden sposób z nami niespokrewnionych. W sumie całe moje doczesne życie nauczyło mnie, żeby życzliwości i miłości szukać poza rodziną - jak stara mi wyraźnie powiedziała ("jak chcesz mieć rodzinę, to sobie ją stwórz!"). Cóż.
        I tak oto zostałam wieczorową porą z niestrawnością, całkowitą niechęcią, zalążkiem doła, myślą o pójściu jutro do roboty, do stresu, do nerwów, do ludzi z różnymi chorobami. Jedyne co mnie trzyma na duchu, to że prawdopodobnie prowadzić mnie będzie kobieta, która przyjmowała mnie na ten świat. Ciekawe jakie to będzie uczucie spotkać po dwudziestu siedmiu latach kobietę, która jako pierwsza powitała mnie w tym koszmarnym świecie. Na dodatek nie chciałam wyjść i jak na złość owinęłam się pępowiną wokół szyi - chyba już wtedy wiedziałam, że światełko w tunelu nie oznacza niczego dobrego.

        Kończę już ten marudny wywód i zabieram się za kołowrotek, jak tylko zejdzie nieco z żołądka. Po prostu musiałam się wyżalić, bo naprawdę spodziewałam się gorących gratulacji, ogólnej radości i szczęśliwości, a w zamian przypierniczyłam w ścianę zwaną Rzeczywistością z taką prędkością, że do teraz dzwoni mi w uszach. 

Yupiiii...!

I ch*j..