"THE ELDER SCROLLS IV: OBLIVION
- czyli o tym, jak Ponury oszalał. Prawa autorskie zastrzeżone, powiastka całkowicie stworzona przez Kattowitz na podstawie gry o powyższym tytule.
Nawet
teraz, leżąc pośród połyskujących krwawo traw, odczuwam skutki tego nagłego
napadu furii. Patrzysz na mnie, ale ja Ciebie nie widzę. Widzę tylko Twoje
rozgwieżdżone oczy przesłaniane wielobarwnymi miesiącami. Ty widzisz więcej.
Więcej niż to poranione i okaleczone ciało, ostatkiem sił zaciskające
umierającą dłoń na rękojeści wyszczerbionego ostrza. Ostrza, które na wieki
nosić będzie to przeklęte miano.
Ponury.
Tak mnie nazywano. Byłem Ponury.
Jestem Ponury. Ponury, jak poranek wschodzący na Czarnych Mokradłach. Ponury,
jak miejsce w którym się zrodziłem i miejsca, do których potem trafiałem.
Ponury, jak humor prześladującego mnie losu. Po prostu - Ponury.
Nie pamiętam swego dzieciństwa, nie
pamiętam z kim i jak dorastałem. Czy mnie porwano? Czy zaginąłem? Nie, nie jest
to ważne, bowiem przeżyłem - choć nie było to przeżycie takie, o jakich śniłby
ktokolwiek. Może za wyjątkiem Szalonego Boga, Sheogorath'a. Chociaż i on miał w
moim życiu swoje trzy smoki. Najgorsze monety składające sie na sumę mego argoniańskiego
żywota. Będąc złośliwym, jak moje szczęście, mógłbym stwierdzić, że dzięki
niemu jestem teraz tym, kim jestem... ale nie to jest ważne...
Więc co? Co takiego jest ważnego? Co
tak ważnego wydarzyło się w mym i tak zbyt długim życiu? Wylądowałem w
zatęchłym więzieniu. Wilgoć była mi absolutnie bliska, zimny kamień nieco
odmrażał czasem tyłek a z nosa siąpiło niemiłosiernie, jednak było to
niesamowitym luksusem w porównaniu do towarzystwa... nienawidzę Dunmerów.
Wypierdki z Morrowind, których łbami chętnie kopałem na prawo i lewo - gdy
zaszła taka odgórna potrzeba, rzecz jasna. A gdy w końcu zdążyłem przywyknąć do
trudów więziennego życia przyszło mi przestać liczyć łuski. A naliczyłem ich
ponad trzy tysiące na samej jednej nodze! Aż morda się cieszy na samo
wspomnienie! A potem mnie wykopali. "Idź sobie w cholerę, odsiedziałeś
swoje. Wynocha. Spadaj zgnilcu" i takie tam pożegnania... I tak wróciłem
po Dunmera. Dużo później, ale nic w życiu nie smakowało tak dobrze, jak jego
krew.
I cóż miałem począć, skoro nawet nie
pokwapiono się aby zdjąć mi okowy? Och, oczywiście, czekało mnie życie
kolejnego żebraka w Cesarskim Mieście. Mógłbym być ulicznym wojownikiem, ale
czymże jest walka z bezbronnymi miękkoskórymi o każdy grosz w obliczu tego, co
mnie czekało? Którejś nocy zatargano mnie na wielką arenę, wepchnięto w łapę
miecz, odziano i wciśnięto w pysk kawał mięsa, który połknąłem prawie z ręką
opiekuna. Byłem najszczęśliwszą istotą, jaką mogłeś zobaczyć tego dnia na
Tamriel. Aż nie dowiedziałem się, co robią na arenie... Wzięto mnie z ulicy,
gdyż akurat potrzebne było dodatkowe mięso do walki dla uciechy ludu.
Wrzaski ludzi, krzyki zagorzałych
fanów, szarżujący i dziko machający toporem khajiit... to wszystko, jak teraz
pomyślę, obudziło we mnie jakiś pierwotny, uśpiony pobytem w więzieniu
instynkt. Z obawy o własne łuski zacząłem parować ataki, z czasem nawet oddając
celne riposty.
Kolejne walki stawały się coraz
łatwiejsze, mimo iż liczba wrogów niejednokrotnie mnie przerastała. Nie widziałem
sensu w mordowaniu ku uciesze ludu Cyrodill - jednak karmili mnie za to i
wypłacali odpowiednią sumę smoków, więc dlaczego miałbym nie podejmować się
takiej pracy? Wiele razy redguard powtarzał: "Nie bądź tak ponury!
Rozbijasz łby, dostajesz za to pieniądze i czego więcej od życia chesz!".
Z czasem okazało się, że jestem
najcenniejszym gladiatorem w swojej drużynie. Ba! Na całej arenie! Zacząłem
podchwytywać poszczególne zaklęcia, które także nie były dla mnie problemem.
Zdecydowanie jednak moim talentem było dwuręczne ostrze, jedyna moja miłość i
jedyny prawdziwy przyjaciel. Nigdy mnie nie zawiódł, czego nie mogę powiedzieć
o napotykanych ludziach...
Nie ruszałem się poza ściany areny
choćby na sekundę. Spędziłem długie lata - a tak mi się przynajmniej zdawało -
na wyrabianiu mięśni, zarabianiu i szlifowaniu swych umiejętności szermierczych
i magicznych. Aż nastał ten dzień. Dzień, w którym Szary Książę, dotychczasowy
Wielki Czempion Areny zginął od ostatecznego ciosu mojego miecza. Widziałem
swój brutalny uśmiech, jak gdybym stał obok i obserwował, jak łeb szaroskórego
orka sunie ku niebu oddzielony od ciała jednym perfekcyjnym cięciem. Jak w
sekundzie trybuny zawrzały, wibracje powodowane okrzykami i tupotem setek stóp
mieszały się z drżeniem podniecenia w łuskach.
To była moja chwila. Tylko moja,
rozumiesz? Wtedy poczułem, że los się do mnie uśmiecha, że wybrano mnie na
bohatera tego świata! Że stworzono mnie do wielkich rzeczy, jakich zacząłem
dokonywać. Ale to był tylko słodki początek gorzkiego końca... Odebrałem szatę
Wielkiego Czempiona, własnoręcznie wykonałem obejmy, aby mój miecz spoczywać
mógł bezpiecznie na mych plecach. I ruszyłem w ten okrutny świat. Tylko ja i
ostrze, które nigdy mnie nie zawiodło. Nawet teraz, kiedy miecz nie jest tym samym,
co na początku - nie wyślizguje się z okrwawionej dłoni, która go dzierży.
Spoczywa w niej i czeka, aż opuszczę ten świat i odejdę. Czuwa nade mną do
końca.
Z czasem, podczas swoich wędrówek
natrafiłem na członków Gildii Wojowników. Skąd bowiem miałem wiedzieć, że ci
opancerzeni wojownicy ścierający się z ogrami należą do tak szczytnego bractwa?
Natychmiast mnie rozpoznali, zachwalali me umiejętności czy nawet prosili o
prywatne szkolenia. Jakże mogłem odmówić? Szczególnie, że tak miło łechtali
moje ego...
Leżąc tak teraz na trawie wspominam
chwile, gdy jeszcze byłem pośród nich kompletnym uczniakiem. Traktowali mnie z
estymą należną Wielkiemu Czempionowi, aczkolwiek w hierarchii gildii byłem
prawie nikim. Kolejne porcje bólu i cierpienia, płynące wraz z czasem i własną
krwią, wynosiły mnie na szczyt. Aż przejąłem całą gildię. Na własność."
Hmm, nie mam żadnego bezpośredniego screena Ponuraka o.O
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz